Opowiadanie 9

Woda rozciągającej się przede mną zatoki mieni się wszystkimi odcieniami błękitu i zieleni morza. Siedzę w fotelu na tarasie, w cieniu i pocę się całym ciałem. Wzrok bezmyślnie błądzi, zatrzymując się na tkwiących przy brzegu łodziach rybackich. Jest prawie południe i upał dochodzi do 45º C w cieniu. W słońcu – lepiej o tym nie myśleć. Machinalnie sięgam do leżącej na stoliku paczki i zapalam papierosa. Bogowie, czy w ogóle gdzieś na świecie istnieje taka abstrakcja jak śnieg? Trudno mi to sobie w tej chwili wyobrazić. Patrzę znów na morze, a myśli daleko, o tysiące kilometrów dzielących Indochiny od Polski. Z miesiąca na miesiąc coraz silniej odzywa się tęsknota do polskich lasów. Ciężka to próba, oj ciężka, szczęściem kończy się niedługo mój pobyt tutaj. Niedługo? Hm… Te cztery miesiące, przez które jeszcze tu będę, pozbawią mnie letnich odstrzałów dzików, kaczek, kur, a i na rykowisko chyba nie zdążę. Ano, cóż robić… Wzrok pada na leżącego na kolanach świątecznego ” Łowca” sprzed pół roku. Przysłany dawno temu przez czującego moją nostalgię Ojca, który bez pudła odgadł, co najbardziej ucieszy. Czytany przeze mnie wielokrotnie, „od deski do deski”, zawsze jest katalizatorem wspomnień. Zapalam nowego papierosa. W ustach robi się gorzko. Stanowczo za dużo palę, ale cóż robić z tym kłębowiskiem smutnych myśli…
Patrzę ponownie na okładkę. Zima, ośnieżony las i … ten odyniec. Kalejdoskop obrazów i przypomniane doznania. Wtedy też był śnieg, może nawet większy. Niewielu „straceńców” dało się namówić na to polowanie. Sami najbardziej zagorzali. Oczywiście, w tej liczbie Ojciec ze mną. Po kłopotach z dojazdem i nagonką, pierwszy miot założyliśmy około dziesiątej. Szeroka droga, wzdłuż której rozstawiali się myśliwi, zakręcała lekko, tworząc jakby słabą flankę. Po upewnieniu się o stanowisku sąsiada, który stał już za zakrętem i o dalszym kierunku linii myśliwych, siadłem na stołeczku. Był on przedmiotem częstych docinków i drwin ze strony kolegów – „taki młody, a już próchno…”, „jak ja byłem w twoim wieku, to, panie, ogniem…” Pod koniec jednak polowania często znajdowali się chętni na „dzierżawę” mojego trójnoga. Jeszcze czas, odkręcam więc termos z kawą. Przede mną mała górka porośnięta wysokim lasem z dość gęstym podszyciem świerkowym, każdy mały świerczek okryty olbrzymią, jakby na wyrost założoną czapą śniegu.
I cisza, cisza absolutna, taka, jak panuje tylko w lesie po silnym opadzie śniegu, który wszystko przywali białym, grubym kożuchem, nawet dźwięki grzebiąc pod sobą. Tak, teraz można załadować. Psiakość, że też ten podajnik się zacina, tylko trzy naboje mogę wcisnąć do magazynku. Ale z tym, co w komorze – ho, ho, żeby tylko było z czego !
Często obiecywałem sobie – prowokując los – że załaduję tylko jednym nabojem. Zawsze jednak opadały mnie wątpliwości – a jak wyjdzie wataha i przegapisz okazję do dubleta, co wtedy? Mijają minuty, śnieg i wzgórze tłumią wszystkie odgłosy nagonki. Wstaję, jest taki moment, taki nakaz z podświadomości, że prowokuje czasami jakąś czynność. Rozglądam się – nic nie widzę. Po minucie jednak, ze świerka za przesłaniającą mi widok górą, osypał się śnieg. Wiatru jak na lekarstwo, więc… Manlicher wędruje bardziej do przodu. Spojrzenie w prawo, w kierunku sąsiada, w lewo i … na środku drogi, w odległości około 120 metrów widzę nasze sanie jadące w moim kierunku. Daję znak ręką, żeby stanęły, zjechały pod ścianę miotu. Spoglądam przed siebie i jak w niemym filmie, bez żadnego dźwięku, w połowie górki widzę idącego prawie na sztych dzika. Idzie świńskim truchtem, zakryty do pół rapet głębokim śniegiem, niknąc przy omijaniu śwerczków i ukazując się ponownie. Takie chwile w dosłownym znaczeniu można przeżywać dopiero tak, jak oglądając na taśmie fotokomórki finisz stumetrówki. W danym momencie człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy – rejestruje tylko odbierane wrażenia. Tak było i tym razem. Sam nie wiem jak i kiedy muszka znalazła się na jego barku. Pamiętam tylko myśl-flesz: możesz strzelać przed siebie, masz kulochwyt. Odrywając wzrok, aby zarepetować, zarejestrowałem walącego się dymem dzika. Ułamek sekundy, ponowny rzut oka i jak w złym śnie – dzik stoi, mało – podrywa się na tylnych rapetach i robi półobrót, prawie stając dęba. W tej samej chwili strzelam i sztuka zatrzymana w obrocie jakby niewidzialną siłą – powoli osuwa się w śnieg. Repetuję po raz drugi, tym razem nie odrywając oczu od tego, co dzieje się przede mną. Widzę trzeciego, który również zawraca. Strzelam prawie z rzutu, na kulawy sztych, od tyłu. Słyszę kwik i łomot, a zza świerka, za którym zniknął, lecą pacyny śniegu. Ostatni nabój – wspinam się na palce, żeby coś zobaczyć, dostrzelić… Jednocześnie widzę odyńca szykującego się do skoku przez drogę, na lewo od siebie. Jest chyba największy. Rzut – jak w transie, muszka na łopatce i … gwałtowne ściągnięcie lufy do dołu. Psiakrew, samem sobie winien – sanie stoją po l e w e j stronie drogi, a nie pod miotem.
Górka jest już spokojna, Czernieją tylko nieruchomo, leżące o dwa metry od siebie dwa duże dziki. Przychodzi reakcja. W skroniach łomot, a choć w gardle sucho – przychodzi ochota na papierosa. Na wszelki wypadek ładuję, ale papierosa nie mogę sobie odmówić. Ręce z trudnością manipulują przy paczce, bynajmniej nie z powodu mrozu. Zapalniczka. I pierwsze zaciągnięcie się, łapczywe, takie „aż do pięt”. Bogowie, jakże smakuje! Smakuje jednak zupełnie inaczej, niż zwykle – niepowtarzalnie, jedynie w swoim rodzaju.
I ten smak pamiętam do dzisiaj. No tak – nic dziwnego. To otrzymane w prezencie „Chesterfieldy – King”. Ale to nie to, to za mało. To nie wyjaśnia, dlaczego teraz, paląc te same papierosy, czuję w ustach zwykły smak, przechodzący przy nadmiarze w gorycz. Dlaczego ten papieros – palony wtedy, czy wszystkie inne, w podobnych okolicznościach, miał smak zupełnie inny. Wyczuwalny jednak do tej chwili i tak pamiętny! Dlaczego pamięta się krzyk sójki siedzącej nad głową na moment przed JEGO wyjściem z miotu, kolor nieba, kształt chmur, całą scenerię i dekorację mającej rozegrać się za chwilę przygody łowieckiej?
Te zdjęcia, przechowywane pieczołowicie w odpowiedniej szufladce mózgu, nigdy nie tracą swego intensywnego kolorytu. Najostrzej rysują się, oczywiście, „odbitki” spotkań zakończonych jakimś sukcesem: pierwszy dzik, kapitalny rogacz, czy wymigujący się innym byk-samotnik. Jednakże dojście do strzału, który jest jak napis „koniec” po filmie w technicolorze, nie jest chyba akcentem warunkującym trwałość wspomnienia. Są jeszcze i inne spotkania, równie kolorowe i silnie tkwiące w pamięci. Może to być obraz rodzinnej idylli siuty z koźlakami oglądany z ambony odległej o kilkanaście metrów, czy głupia mina lisa-przechery po spudłowanym skoku do myszy na leśnej enklawie. Może to być bogactwo rosą brylantowej pajęczyny iskrzącej się w pierwszym promieniu wschodzącego słońca, czy bajkowa gra barw zachodu na wiosennym ciągu słonek. Również te obrazy są wiecznie żywe, a przywołane jakimś skojarzeniem, pojawiają się natychmiast w pełnej świeżości. Bo wszystkie należą do przygód i przeżyć łowieckich.
Tak było również z moim papierosem – w kontekście zdjęcia odyńca z okładki „Łowca”. Trzeci dzik dostrzelony został w kolejnym miocie, do którego wszedł mocno farbując. Został przyznany koledze, który go dostrzelił. On sam, wraz z innymi, orzekł, że mam prawo zaliczyć sobie trypleta.
Tym razem warto więc było nie prowokować Św. Huberta, ładując jednym nabojem. Nikt chyba się też nie dziwi, że tamten papieros miał wtedy dla mnie szczególny smak. Myślę, że każdy myśliwy ma niejednego pamiętnego papierosa lub jego odpowiednik.

Stefan Chrzanowski
Viet – Nam
Qui Nhon, 13 czerwca 1967