Opowiadanie 6

       Tego dnia Plater nie czuł się dobrze, był bardzo zmęczony, osłabiony i przepracowany. Bolały go nogi i strzykało mu coś w okolicach kręgosłupa, toteż z trudnością doszedł do swego stanowiska i z wielką ulgą i przyjemnością usiadł na lasce myśliwskiej. Przed nim rozciągał się świerkowy zagajnik, gdzieniegdzie poprzerywany małymi haliznami. Siedział sobie wygodnie, wyciągnął przed siebie zmęczone nogi i chłonął wzrokiem rozciągający się przed nim, przykryty czapami śniegu, cichy i tajemniczy zagajnik.
      
Patrzył zachwycony na pojedyncze, górujące nad świerczyną drzewa i marzył, a oczy mu się jakoś dziwnie kleiły i ogarniała go wielka senność. – Te lasy, te zagaje, to poezja natury – szepnął, zamknął powieki i smacznie zasnął. Od razu ogarnęły go jak skrzydła kruka ciężkie mary senne. We śnie ujrzał siebie, jak zmarnowany, zmęczony i wyczerpany kierował produkcją konserw rybnych Przedsiębiorstwa „Syrena” w Gdyni Chylonii. W wielkim kotle gotowały się śledzie bałtyckie, nie nadające się już do sprzedaży, a obok kotła stał z głęboką chochlą w ręku prezes „Syreny” mgr Drąg.
      
– Planu pan nie robi, panie kierowniku Plater. Wydajność u pana bardzo niska, ludzie rozpuszczeni jak cygańskie bicze. Jakość konserwy „Śledź po gdańsku” coraz gorsza. Jak tak dalej pójdzie, to całą tę „Syrenę” diabli wezmą, a my wszyscy z panem na czele zejdziemy na psy i pójdziemy z torbami.
      
– Polecam panu zwiększyć produkcję o 300%, a wydajność o 400%. Wzmóc dyscyplinę i poprawić proces technologiczny, który ostatnio bardzo szwankuje – oświadczył głosem nieznoszącym sprzeciwu prezes Drąg.
      
Siedzącym na lasce Platerem aż rzuciło. Zimny pot wystąpił mu na czoło i spływał po twarzy. Męczyły go te straszne mary senne, trwożyły podniesione normy produkcyjne i wydajności oraz straszył go zamglony obraz prezesa Drąga pochylonego nad kotłem pełnym śledzi. Jęczał Janek przez sen, a włosy mu na głowie stawały dęba i podnosiły do góry jego myśliwski kapelusz.
      
Czas płynął. Pomału mijały nerwowe drgawki śpiącego i uchodziły w nicość straszne senne mary. Zniknął gdzieś i odpłynął w siną dal straszliwy prezes Drąg. Janek z trudnością otworzył oczy, spojrzał zamglonym wzrokiem przed siebie i drgnął. Oto przed nim w gęstej świerczynie stał nieruchomo gruby, czarny jak heban dzik. Plater momentalnie zapomniał o strasznych snach, normach, dyscyplinie i śledziu po gdańsku. Błyskawicznie zerwał się z laski i w momencie, gdy dzik skoczył gwałtownie do tyłu, szybko strzelił. Odyniec zniknął w świerkowej gęstwinie. Plater przeładował dryling. – Czyżbym spudłował? Przecież miałem go dobrze na komorze – pomyślał.
      
Na lewej flance padły po sobie następujące strzały. W chwilę później naganka z podleśniczym Janiukiem wyszła na linię. Janiuk podszedł do Platera.
      
– Czy pan strzelał do dzika?
      
– Tak, strzeliłem – powiedział Plater.
      
– To bardzo dobrze, bo strzelony przez pana odyniec leży w tej oto kępie świerków – powiedział Janiuk, wskazując ręką kierunek.
      
Nadeszli naganiacze i wyciągnęli dzika na linię. Był to piękny, karasiowaty dzik wagi około 120kg. Kula ulokowana była na idealnej komorze…

Ignacy Żagiell – Opowiadania, 1978