Opowiadanie 8

Królewski odyniec

Przypadło mu stanowisko na linii wzdłuż leśnej dróżki, która wznosiła się, to opadała wraz z mocno pofałdowanym terenem. Stał niedaleko załamania w prawą flankę, ustawioną już na asfaltowej szosie. Hubertus, dla niego w dodatku – jubileuszowy. Tego roku mijało dwadzieścia lat od czasu, gdy wstąpił w szeregi myśliwych. Pogoda taka, jaką lubił, godna tego ważnego święta myśliwych. Barwy jesieni w lesie usłanym opadłymi już różnokolorowymi liśćmi, ale pogodnie i ciepło. W dodatku bez wiatru, co wzbogacało jeszcze jego doznania, słuch mógł wychwycić każdy szelest dostojnego, przygotowującego się już do zimy lasu. Przed nim wyprostowane dumnie drzewa, przetkane miejscami gęsto wyrośniętym, miękkim podszytem. Czas zatrzymał się w miejscu.
                Wspominał swoje pierwsze kroki myśliwskie, patrząc na Lecha, swego towarzysza na stanowisku, jeszcze kandydata – jak on przed jubileuszowymi laty. Razem z Małgorzatą, we dwójkę przycupnęli w bezruchu na stołeczkach po jego lewej ręce, oczekując wraz z nim na nieznane. Ciszę przerwał z oddali sygnał trąbki, nagonka ruszyła. Nie poruszała się zbyt głośno, nadmierny hałas dzisiaj nie był potrzebny. Ale już po chwili, skuteczniej niż nagonka, ciszę przerwały pierwsze strzały. To prawa flanka zaznaczyła swoją obecność, potem znów las ucichł.
                 … Zaniepokoił go ten niezwykły dziś ruch. Przycupnięty na wzgórku, skąd miał doskonały przegląd sytuacji, instynktownie wyczuł zagrożenie. Nie pierwszy raz znajdował się w takiej sytuacji, jego długie życie pełne było spotkań z istotami, które zakłócały porządek w jego kniei, często prześladowcami. Ale jego wieloletnie, życiowe doświadczenia podpowiadały, że można je łatwo przechytrzyć. Wybrał kierunek na gęsty młodnik przed sobą …
                
… Zanim usłyszał, najpierw go zobaczył, zwierz poruszał się bezszelestnie po miękkiej ściółce jak duch. Myśliwy jak urzeczony patrzył na majestatycznie sunącego po jego lewej ręce ku linii grubego pojedynka, który stwarzał wrażenie poczucia własnego bezpieczeństwa, pewnego, że i tym razem sprytnie zdołał się wymknąć z obławy, pozostawiając za sobą wszystkie psy i nagonkę i zagrożenie. Strzał przed linię nie był w tych warunkach możliwy. Więc – poza miot, ale czasu starczyło tylko na jeden strzał…
                  
I znów zapadła cisza, pozwalając po dłuższej chwili uspokoić emocje, które się także udzieliły świadkom jego nieoczekiwanego spotkania z księciem kniei. Ten zaś – wszystko na to wskazywało – uszedł.
                  
Koniec pędzenia, sprawdził więc fragment lasu wzdłuż linii, poza miotem. Jest farba! Koniec pędzenia, pora na relacje, każdy opowiada, co widział, emocje jeszcze nie opadły do końca. Prowadzący decyduje szybko, zmieniając pierwotne plany – bierzemy przyległy miot, gdzie uszedł ranny dzik. Niezbadane są wyroki Św. Huberta, który rządzi także numerami stanowisk na losowanych kartkach. Kolejne stanowisko wypadło dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio, musiał się jedynie odwrócić w stronę pędzonego, nowego miotu.
                   
Psy ruszyły, tym razem od strony linii i niemal natychmiast, może po niewiele ponad stu metrach rozległo się ich głośne ujadanie. Ruszyły rannego dzika, który zaległ…? Znów przyśpieszone tętno i emocje. Odgłosy zaczęły się oddalać, ale wciąż były słyszalne. Do miotu wszedł sam Łowczy.
                  
Było już niemal południe, gdy zarządzono przerwę w polowaniu, przeznaczoną na posiłek myśliwski. Sceneria była wyjątkowa, na leśnej polanie przy ognisku, wokół cichego już i nieruchomego, ale – zdawało się – jeszcze bardziej majestatycznego księcia kniei zgromadzili się uczestnicy tego hubertowskiego spotkania.
                   
Dziś tamten dzień upamiętniają tylko pożółkłe już nieco fotografie i … wielki medalion królewskiego odyńca na ścianie.

Janusz Przybyszewski, Jasień, 1999